Późne i stracone powołania: wyginięcie „tradycyjnych” zakonnic

Autor: Hilary White
Źródło: One Peter Five

Niech podniesie rękę każda osoba, która: a) jest kobietą, b) żyje samotnie, będąc przy tym w wieku od 40 do 50 lat i c) wierzy, że ma powołanie do życia zakonnego i to przeświadczenie pochodzi z jej najwcześniejszych wspomnień. No dalej, ujawnijcie się… wiecie kim jesteście.

Cóż się stało? Czy przebiegało to podobnie do tego?

Osiągając mniej więcej przedział wieku 22-35 lat, w końcu udało ci się zebrać na odwagę, wyjść i zacząć poszukiwania właściwego dla siebie zakonu albo wspólnoty. Jednak działo się to wszystko w latach 80-tych i wczesnych 90-tych i jedyne co tam znalazłaś, to wypalone i toksyczne pustkowia marksistowskiego feminizmu, pełne starzejących się aktywistek w poliestrowych kostiumach ze spodniami, rozmawiających o prawie do aborcji i o ucisku Kościoła wobec kobiet. Po prostu nie znalazłaś tam żadnych zakonnic.

To pragnienie jednak nadal było dokuczliwe, nawet jeśli posunęłaś się w karierze i bez względu na to, jakie sukcesy osiągnęłaś w życiu. Nie można było sobie w żaden sposób pomóc i dalej uparcie szukałaś, odwiedzałaś wspólnoty, zbierałaś ulotki (zebrało się tego kilka pudełek po butach, prawda?) i pisałaś listy, a później przeczesywałaś Internet. Od wizyty do wizyty, rozmowy do rozmowy, zaczęłaś rozumieć prawdę o całkowitym zniszczeniu tej rzeczywistości.

Zdarzyło ci się również odwiedzić klasztory słynące ze swojego „konserwatywnego” i bardziej „tradycyjnego” stylu, tylko po to, żeby odkryć pod powierzchnią – czasem nie aż tak głęboko – szerzący się w myślach i założeniach ich członków neomodernizm. Siedziałaś przerażona na jednej z konferencji rekolekcji powołaniowych słuchając entuzjastycznych pochwał pod adresem modernistycznych teologów z początku XX wieku, których największą zasługą było, jak zapewne wiesz, wprowadzenie swoich herezji do Kościoła przez Sobór Watykański II.

Albo odwiedzałaś klasztory, które były znane z zachowania niektórych artefaktów z przeszłości, jak chorału gregoriańskiego, czy łaciny, aby dowiedzieć się o tym, że siostry zakonne zostały w nich zaangażowane w rewolucję poświęcania ich domu dla rozwoju frankensteinowej „syntezy reformy-reformy”, mającej na celu zagipsowanie Tradycji na rzecz Nowego Paradygmatu. Widziałaś zakonnice w starożytnych klasztorach zbliżające się po Komunię św. z wyciągniętymi przed sobą rękoma. Odwiedziłaś piękne, XVI-wieczne budynki z pełni odzianymi mniszkami wewnątrz nich, które trzymały na stole w holu stosy numerów archiwalnych czasopisma „The Tablet” [brytyjskie pismo ideowo modernistyczne – przyp. tłum.] i oburzały się na pytania, czy kiedykolwiek używały tradycyjnego chorału. Bo widzicie, ich nieśpiewalne „nowe brzmienia” zostały napisane specjalnie dla nich przez ich przyjaciół, muzyków w latach 70-tych.

Nauczyłaś się wiele na temat wiary, a nawet więcej na temat rozmiaru posoborowych szkód. W każdym miejscu, w które się udałaś, odkrywałaś stosy książek w pokojach gościnnych zgromadzeń, napisanych przez wielkich i sławnych herezjarchów współczesnego Kościoła, albo mówiono tobie, że nie wolno klęczeć po przyjęciu Komunii św., ponieważ nie jest „zwyczajem domu nieposłuszeństwo wobec biskupów”. Podczas swoich rozmów z matkami przełożonymi, przeoryszami, albo mistrzyniami nowicjatu, byłaś regularnie pytana, czy masz za sobą edukację domową lub nawet, czy nie pochodzisz ze „schizmatyckiego” środowiska. Powiedziano tobie, że „prawdopodobnie” nie masz żadnego powołania, bo takie rzeczy, których szukasz, zostały już zniesione. Zostałaś oskarżona o romantyzm albo estetyczną nostalgię.

Zaczęłaś myśleć „może po prostu trzeba to robić samemu”, więc rozpoczęłaś badanie III zakonów i, jakżeby inaczej, odkryłaś te same tendencje, jak w reszcie Kościoła.

Słyszałaś, zwłaszcza w czasie entuzjastycznych dni ery Jana Pawła II, że ludzie w Kościele mówią wiele na temat „życia samemu” jako o „powołaniu”. Taka śpiewka była dla ciebie jednak bardzo przygnębiająca. Teraz wydaje się to oczywiste, że był to nonsens i w tych dniach mówi się o tym bardzo niewiele. Dobrze wiesz, że nie jest to powołanie; jest to wątpliwa nagroda dla przegranego, pozycja domyślna dla tych, którzy nigdy sobie tego nie poukładali. Pytałaś kiedyś, „jak to może być powołanie, skoro nie mogę tego wybrać, jeśli jest to czymś, w czym można po prostu utknąć”, co spotykało się w odpowiedzi z ciszą.

Przez wiele lat zmagałaś się z myślą o różnych wspólnotach związanych z Bractwem Kapłańskim św. Piusa X, ale po prostu nie mogłaś tam pojechać. „Poza Kościołem nie ma zbawienia” – przetaczało się w tę i we w tę przez twój umysł. Co, jeśli ich „teoria” o zastępczej jurysdykcji jest błędna? Czy postawisz na tej szali kwestię swojego zbawienia? [biskupi FSSPX do 2009 roku mieli nałożoną ekskomunikę – przyp. tłum]

W końcu trzeba było zrezygnować. Czułaś się, jakbyś brała rozwód – nigdy tego nie zaakceptujesz, ale po prostu niczego z tym nie możesz zrobić. Zdałaś sobie sprawę, że okno zostało zamknięte i że teraz, po prostu, nie ma dokąd iść. I nie ma też na to już więcej czasu. Ograniczenia wiekowe. Formacja potrzebuje młodego i plastycznego charakteru, a ty z kolei wiedziałaś, że gorycz i wzmagające się cierpienie, którego doświadczałaś w czasie poszukiwań, ostatecznie zdołały ciebie zatruć. Brnięcie przez teologiczne i liturgiczne bagna współczesnego Kościoła pozostawiło blizny i przerażenie. Stałaś się strzeżona przez samą siebie, ostrożna i o wiele za dużo wiedząca. Zdałaś sobie sprawę, że zostałaś pozostawiona w takim stanie psychicznym i emocjonalnym, że aż niezdolnym do odebrania tego, co jakakolwiek wspólnota religijna mogła tobie zaoferować.

Zegar wciąż tykał. Dowiedziałaś się, że są pewne miejsca we Francji, jednak wiedziałaś, że nie dasz rady się zaadoptować jednocześnie do obu konsekwencji tej decyzji: rygoru życia religijnego oraz innej kultury i języka. Ostatecznie, będąc wciąż zajęta różnymi sprawami, wpłynęłaś na wody 40 lat swojego życia i zdałaś sobie sprawę, że pragnienie pozostało, jednak już bez szans na jego spełnienie.

Więc w końcu się odwróciłaś i skoncentrowałaś na innych rzeczach, próbując znaleźć ukojenie w dobrej pracy i w samodzielnym życiu modlitewnym. Ale, prawdę mówiąc, czujesz się samotnie i niekompletnie, w pewnym sensie jako niedokończona. Wciąż nie chcesz tego wszystkiego, co oferuje świat i nie obchodzą cię za bardzo światowa kariera, czy pieniądze, a nawet małżeństwo i dzieci. I okazało się, że ta stara, dokuczliwa sprawa nie chce odejść, ani posłuchać rozumu.

Wierzę, że istnieje cała kohorta demograficzna ludzi, którzy urodzili się w złym czasie dla religijnego życia, ale którzy poczuli wezwanie, bez wątpienia na długo przed pojawieniem się jakiejkolwiek wzmianki o „odrodzeniu” [zapewne chodzi autorce o odradzający się tradycyjny katolicyzm – przyp. tłum]. Kiedy dobiliśmy do wieku wchodzenia do klasztorów było to w samym środku Wielkiego Upadku. Byliśmy w naszych latach 20-tych w latach 80-tych i 90-tych, dokładnie w najgorszym możliwym czasie.

Życie religijne – życie podporządkowane trzem radom ewangelicznym: ubóstwu, czystości i posłuszeństwu – jest czymś odwiecznym w Kościele, jest częścią jej zasadniczego makijażu. To nigdy nie będzie mogło całkowicie odejść. Lecz w naszych czasach wielkiego zepsucia eklezjologii, nikt nie wydaje się myśleć o tym zbyt wiele. Kiedy straszny kryzys zamienia się w globalny stan wyjątkowy, przywrócenie tradycyjnie religijnego życia wydaje się być dalekie od czyichkolwiek myśli.

Od lat 90-tych życie religijne w niektórych miejscach, zwłaszcza w USA, wydaje się nieco wzrastać. Jednak do czasu, gdy doszło do oczyszczenia z pyłu naniesionego w wyniku upadku asteroidy zwanej Vaticanum II, wyginięcia wielkich dinozaurów i wyjścia z ukrycia małych ocaleńców, którzy zaczęli na powrót kolonizować, a nawet rozkwitać, my już byliśmy trzydziestolatkami i czterdziestolatkami i odcinaliśmy się od tego małego ‚odrodzenia’.

Krótko mówiąc, kiedy byliśmy we właściwym wieku, nie było dokąd iść, a kiedy pojawiły się takie miejsca, powiedziano nam, że jest na to za późno.

Z tego co pamiętam, miałam 6 lat, było to około roku 1971, kiedy po raz pierwszy powiedziałam mojej matce, że chcę zostać zakonnicą. Dano mi książeczkę o świętych, w której była opowieść o średniowiecznej księżniczce. Zwykła ona zakładać ubranie swojej służącej i wymykać się wcześnie rano z zamku, aby zanieść jedzenie i inne zaopatrzenie ubogim. To mnie urzekło. Poznałam św. Klarę i św. Scholastykę. Miałam w swoim pokoju obrazek Maryi Dziewicy i małą figurkę św. Teresy, które to położyłam na komodzie urządzonej jako ołtarzyk. Myślałam o tym cały czas, czytałam książki i modliłam się różańcem z tak wielkim oddaniem, którego nigdy nie byłam w stanie z siebie ponownie wykrzesać, będąc już osobą dorosłą.

Wszystkie katolickie dziewczynki przechodziły przez ten etap, ale ja nie przestawałam o tym myśleć przechodząc przez „utracone lata” 15-tego roku życia do połowy moich lat dwudziestych. Nigdy o tym nie mówiłam w tym czasie, ale było to obecne. Kiedy w końcu zaczęłam wracać do praktykowania wiary, rozpoczęła się prawdziwa walka. Wtedy zobaczyłam, że Kościół, w pewnym sensie, jest w rękach wroga, a okupowane wielkie miasto zajęte jest przez wrogich najeźdźców, którzy chcą usunąć jej chwalebną przeszłość. A pierwszą zniszczoną rzeczą, i to bardzo gruntownie, były zgromadzenia zakonne.

Kiedy miałam 30 lat, będąc na dobre w moich poszukiwaniach, odkryłam, że nie ma niczego poza nieużytkami, dewastacja była wszędzie. Prawdą jest, że gdzieniegdzie pojawiały się wychodzące spod warstwy popiołu małe pędy, ale były one nieliczne i bardzo wrażliwe. Biskup to tu, to tam, pozwalał na założenie wspólnoty i rosła ona tylko po to, żeby zobaczyć jak ten sam biskup ją usuwa i zastępuje „postępową”, której tolerancja kończy się na progresji z lat 70-tych. Miało to miejsce regularnie: wspólnota zaakceptowana na chwilę w jednym miejscu kończyła ścigana po okolicach szukając bezpiecznego schronienia.

Przed trzynastoma laty zbierałam dane do książki na temat tego, jak było w tym właśnie czasie, w późnej erze Jana Pawła II, traktując to ożywienie, prawie jako odrodzenie tradycyjnych form życia religijnego. Spędziłam rok na badaniach. Odwiedzałam wspólnoty, udawałam się na konferencje i korespondowałam z zakonnikami. Ale całe te badanie ukazało mi, że ten czas jeszcze nie przyszedł. Nie może dojść do prawdziwego i globalnego odrodzenia życia religijnego, dopóki autentyczne odrodzenie Wiary jako całości jest dopiero w toku. Nie stanie się to, dopóki biskupi, kardynałowie i papież formalnie nie porzucą ścieżki zniszczenia Kościoła, która trwa od 1965 roku. A jak widzieliśmy do tej pory, nic takiego się nie dzieje.

Od momentu jak zrezygnowałam z poszukiwań – a zwłaszcza w ciągu ostatnich trzech lat – moje przekonanie o tym, że Novus Ordo i całe posoborowie jest nie tylko katastrofalnym błędem, ale prawdziwym, uniwersalnym rozpuszczalnikiem autentycznego katolicyzmu, a szczególnie życia religijnego, tylko wzrosło. Przylegając do niego wystarczająco długo, zwłaszcza bez świadomości o niebezpieczeństwie, zaczyna ono korodować i rozpuszczać twoją wiarę. Widziałam efekty, można powiedzieć „z pierwszej ręki”, w pewnych bardzo znanych „konserwatywnych” wspólnotach religijnych. Jeśli nie znasz tego, z czym masz walczyć, to cię zje.

Teraz zamierzam trochę pozaprzeczać samej sobie. Spotkałam wiele dobrych zakonnic. Odwiedziłam wiele dobrych klasztorów i słyszałam od dużej ilości ludzi, którzy odwiedzali a nawet wstąpili do tych „konserwatywnych” zgromadzeń Novus Ordo, że zachowano w nich wiarę. Odkąd zarzuciłam poszukiwania – ostatnia wizyta była w 2007 roku – zmodyfikowałam nieco moją ponurą ocenę z 2003 roku. Być może jest możliwe zachowanie wiary zarówno we własnej duszy, jak i we zgromadzeniu jako całości, ze mszą Novus Ordo i pozostałą liturgią [liturgią godzin – przyp. tłum]. Ale żeby to się udało muszą zaistnieć jakieś nadzwyczajne łaski. I, być może, po prostu głupie szczęście.

Odwiedziłam niewielką liczbę zakonów klauzurowych w świecie Novus Ordo, które promieniują niewinną prostotą, której to, jak sądzę, demony nie mogą znieść i tylko w niewielkim stopniu ją skazić. Muszą zaistnieć odpowiednie warunki; najważniejsze jest to, żeby biskup nie miał możliwości prowadzenia kampanii skażenia zakonnic w swojej diecezji, tak jak robił to w Victorii, gdzie dorastałam, „głosiciel enneagramu”, heretyk Remi De Roo.

Zakonnice posiadające nadprzyrodzoną ochronę, tak wierzę, są tymi, które jako pierwsze zaczęły się kurczowo trzymać prawdziwego charyzmatu swoich zgromadzeń – iskry przewodniej swoich założycieli: św. Benedykta, św. Franciszka, św. Klary, albo św. Teresy z Avila. To one, a nie ma ich wiele, spokojnie i uprzejmie stawiają opór wysiłkom im zagrażającym.

I trzymają się swoich pierwotnych źródeł. Zakon Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny [wizytki – przyp. tłum], założony przez św. Joannę Franciszkę de Chantal w XVII wieku, w latach 80-tych stworzył na nowo swoje konstytucje i, z tego co udało mi się zaobserwować, było to fatalne posunięcie. Oryginalne teksty konstytucji, zredagowane przez św. Joannę i jej mentora, św. Franciszka Salezego, są żywym świadectwem Wiary i podrywającym do walki wezwaniem przeciwko heretyckim trendom dzisiejszych czasów. Są pomnikiem trydenckiej kontrreformacji. Nowe konstytucje brzmią tak, jakby były napisane przez komisję – co niewątpliwie miało miejsce – której głównym celem było nie urazić wrażliwości biskupów zapalonych do „implementacji” Soboru Watykańskiego II.

Przetrwałe wspólnoty w niewielkim stopniu interesują się wzlotami i upadkami polityki Kościoła Katolickiego. Są skupione na swoim życiu modlitewnym i nie używają, w przeważającej większości, Internetu ani telewizji. Ich lekturami są żywoty i pisma świętych, a zadaniem utrzymanie pobożnego życia, ze szczególnym nabożeństwem do Matki Bożej. One są zakonnicami: klaryskami, karmelitankami, dominikankami, żyjącymi według reguł i konstytucji określonych przez ich założycieli, konsekwentnie realizując cele autentycznego życia religijnego.

Myślę, że gorliwe, proste i niewinne poświęcenie charyzmatowi zgromadzenia może, na jakiś czas, działać jako tarcza przeciwko powodującej korozję mocy posoborowego antykatolicyzmu, ale jest to bardzo rzadkie i nie trwa na zawsze. Ta niewinność często idzie w parze z czystą niewiedzą dotyczącą Wiary, co powoduje otwarcie się na błędne przekonania i praktyki liturgiczne (wspaniałe klaryski z mojego miasta, dla przykładu, zdecydowały się po prostu iść do przodu i tego roku śpiewały sobie same Exultet [orędzie paschalne wykonywane przez diakona – przyp. tłum] podczas Wigilii Paschalnej. I nawet lepiej nie zadawaj pytania, tym jakże niewinnym paniom, o zasadność moralną zapłodnienia in vitro).

Co więcej, rzadko udało mi się zaobserwować tę świętą ochronę w zakonach prowadzących życie czynne. Wydaje się to niemal wyłącznie fenomenem ściśle klauzurowych zgromadzeń kontemplacyjnych.

Siostry zakonne są wyjątkowo podatne na zepsucie hierarchów i kleru, z powodu ich zależności od księdza, który udziela im sakramentów i od biskupa utrzymującego ich w diecezji. Nawet te, które preferują ryty tradycyjne, albo które skłaniają się do tej drogi, mają do czynienia z hierarchią, która wolałaby raczej ujrzeć ich wymarcie, niż wydać zgodę do powrotu na tory przedsoborowe. Ta wrażliwość i zależność są prawdopodobnie głównym powodem, dlaczego strony internetowe przedstawiające listy „tradycyjnych powołań” są zawsze długą listą męskich zgromadzeń, kapłańskich stowarzyszeń i bractw, a tylko kilku drogocennych propozycji dla kobiet.

Wspólnoty w USA, które przywarły wyłącznie do tradycyjnych obrzędów liturgicznych, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Jest ich jeszcze mniej w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Australii, czy jakimkolwiek innym kraju anglosaskim. Wiem o jednym domu Redemptorystów w Ameryce Południowej i o kilku domach benedyktyńskich we Francji i Niemczech, które korzystają z tradycyjnych form dla wszystkich swoich liturgii. Jest jeden w Hiszpanii i żadnego we Włoszech (jeśli nie liczyć Franciszkanek Niepokalanej, grupy siostrzanej dla tłumionych Franciszkanów Niepokalanej). I oczywiście, wszystkie one mają limit wieku nie więcej niż 35 lat.

Wracam więc do pytania o to, co niezamężne panie mogą zrobić w pewnym wieku. Myślę, że jest nas całkiem sporo, i rozważam to od momentu, jak zaczęłam dostawać maile i wiadomości od kobiet pytających, co powinny zrobić ze swoim powołaniem. Niektóre z nich są ze swoim wiekiem jeszcze daleko od limitu, jednak odkrywają te same rzeczy, które i ja odkryłam. Głównie to, że tak naprawdę nie ma miejsc (z małymi wyjątkami), do których można by się udać.

Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest refleksja nad tym, po co w ogóle jest życie religijne. Jak jego struktury – i wszystkie artefakty, które są z nim powiązane, jak zwyczaje i śpiewanie chorału – razem pracują dla osiągnięcia celu? Gdy już raz to określimy, następnym pytaniem, jakie trzeba sobie zadać, jest pytanie o to, jak dana osoba może osiągnąć te cele poza wspierającymi je strukturami zakonnego, czy mniszego życia. Czy ten cel jest możliwy do zrealizowania przez samotną osobę żyjącą i pracującą w świecie?

Być może odpowiedź znajdziemy w przeszłości, w tysiącach, którzy opuścili życie w mieście w III i IV wieku, aby żyć w wielkich „lauras” – luźnych wspólnotach eremitów, którzy to ścigali Boga w samotności, ale przy wsparciu starszych. Istnieją więc dowody na to, że ludzie tak robili, głównie na własną rękę, nie zwracając na siebie większej uwagi i będąc poza kontrolą biskupów.

Nieco ponad rok temu złożyłam wieczystą oblację (jak w trzecim zakonie albo jako członek świecki) w klasztorze św. Benedykta w Nursji. Jest to nowa fundacja, składająca się głównie z przeszczepionych do Włoch amerykańskich mnichów, którzy poświęcają się antycznej Wierze w podobny sposób, jak robi się to w opactwie Clear Creek w Oklahomie albo Le Barroux we Francji.

Przyszłaś tu szukając pierwotnie porady, odpowiedzi dokładnie na to pytanie: co powinnam zrobić? Oblacja jest jedną z sugestii. Żyję tutaj około 19 miesięcy i wciąż pracuję nad odpowiedzią. Jeszcze jej do końca nie odkryłam, ale mam propozycję. Ponieważ jest oczywiste, że istnieją inni ludzie, którzy mają podobne doświadczenia i którzy chcą o tym porozmawiać, pomyślałam o zrobieniu tego w bardzo nowoczesny sposób. Stworzyłam na Facebooku grupę, więc możemy rozpocząć dyskusję o tym, co można zrobić. Ci, którzy mają jakieś sprawy w tym temacie, o których chcieliby porozmawiać, mogą dołączyć do grupy w tym miejscu.

Nikt inny tego za nas i dla nas nie naprawi. Ale jest prawdopodobne, że możemy pomóc sobie nawzajem.

Tłumaczenie: Piotr Błażejczak

Late and Lost Vocations: the Extinction of “Traditional” Nuns